Z Małopolska w II Wojnie Światowej

Teodor Gąsiorowski

Pierwsza likwidacja konfidenta w Krakowie.

            Wbrew panującej powszechnej opinii o powszechnym oporze przeciwko niemieckiej okupacji Polski i braku kolaborantów, a zwłaszcza „polskiego Quislinga”, zdarzały się pojedyncze odstępstwa od tej reguły. Jednym z odstępców był Ireneusz Plater.

            Wywodził się z zasłużonej od wielu pokoleń dla Polski rodziny. Był kapitanem żandarmerii Wojska Polskiego w stanie spoczynku. A mimo to w pierwszych tygodniach okupacji doszukał się niemieckich przodków i podpisał Volkslistę. 9 listopada 1939 r. przyjechał do Krakowa, który już był „stolicą” Generalnego Gubernatorstwa. Zamieszkał w ładnej willi na ul. Orląt 17. Szybko nawiązał kontakty z okupacyjną administracją. Niemcy przekazali mu zarząd fabryki gwoździ Baumingera przy ul. Grzegórzeckiej.

Ale pozycja drobnego przedsiębiorcy nie była szczytem marzeń świeżo upieczonego „Niemca”. Planował odegranie znacznej roli w dziejach GG. Marzyło mu się stworzenie kolaboracyjnego, proniemieckiego, „rządu polskiego”. Myślał o zostaniu jego premierem. Próbował przekonać do tej koncepcji Hansa Franka, odwiedził jego kancelarię na Wawelu. Później był w siedzibie władz GG, w gmachu Akademii Górniczej, przy Alejach Mickiewicza. Stamtąd odesłano go do Urzędu Propagandy przy Rynku Kleparskim 4 i do Pałacu pod Baranami, gdzie urzędował szef Dystryktu Krakowskiego.

Każde następne spotkanie odbywało się na niższym szczeblu okupacyjnej administracji. Zapewne niemieccy urzędnicy nie widzieli potrzeby powoływania „polskiego rządu” z premierem Platerem na czele. A może dali mu do zrozumienia, że na takie stanowisko trzeba zasłużyć? Faktem jest, że Ireneusz Plater podjął działania proniemieckie na zupełnie innych polach i na znacznie niższym szczeblu.

Przygotowywał „materiały naukowe” dla potrzeb Urzędu Propagandy. Udowadniał w nich „niemieckość” Krakowa i poszukiwał niemieckich korzeni polskich miast. Odkrywał wielkie wpływy niemieckiej kultury i nauki na ziemiach polskich. Gdyby na tym poprzestał zapewne doczekałby się ostrzegawczych listów Kierownictwa Walki Cywilnej, być może kary nałożonej przez Komisję Sądzącą Armii Krajowej. Po wojnie zapewne skazano by go na kilka lat więzienia. Ale komisarz fabryki gwoździ podjął także współpracę z policją okupacyjną.

Kilkakrotnie widziano go wchodzącego do siedziby gestapo przy ul. Pomorskiej 2. Wg informacji wywiadu Związku Walki Zbrojnej denuncjował ukrywających się oficerów Wojska Polskiego. Byli świadkowie potwierdzający jego wizyty w więzieniu Montelupich. Nie wiemy co tam robił. Prawdopodobnie dokonywał identyfikacji zatrzymanych. Doświadczenie lat służby w żandarmerii i liczne znajomości w środowisku oficerskim czyniły go śmiertelnie groźnym dla tej grupy społecznej.

Nie istniał jeszcze podziemny wymiar sprawiedliwości, ale sprawa była oczywista: oficer Wojska Polskiego służący najeźdźcy jest zdrajcą. A w czasie wojny kara za zdradę jest jedna: śmierć. W kierownictwie krakowskiego Związku Odwetu zapadła decyzja o likwidacji renegata. Rozkaz przekazano najbardziej doświadczonemu zespołowi składającemu się głównie z pracowników zakładów Zieleniewskiego na Grzegórzkach.

Janusz Kostecki „Żywioł”, dowódca III Odcinka Związku Odwetu w Krakowie, nakazał przygotowania do akcji likwidacyjnej. Roman Chambre „Francuz”, Adam Chudoba „Mojżesz”, Ryszard Chudoba „Lord”, Stanisław Juszczyk „Bartek”, Szczepan Kuper „Noc”, Wacław Nowicki „Kapitalny”, Jan Sobiecki „Biały”, Władysław Szewczyk „Newada”, Władysław Szlachta „Mały”, Jerzy Trojan „Mulat” od połowy października 1940 r. chodzili na zmianę krok w krok za zdrajcą.

Łysawy starszy pan, w drucianych okularach na nosie, ubrany w ciemny garnitur, ciemny płaszcz, welurowy kapelusz, z podniszczoną teczką w ręku. Nie rzucał się w oczy, nie wyglądał groźnie. A jednak obserwacja potwierdziła jego wizyty w siedzibie gestapo, w więzieniu Montelupich, w niemieckich urzędach. Dodatkowo „Biały” korzystając ze „sztucznego tłoku” zorganizowanego w tramwaju pobieżnie obszukał go – w wewnętrznej kieszeni płaszcza wyczuł charakterystyczny kształt pistoletu. Tak broń nosili tylko Niemcy i ich współpracownicy. Żołnierze konspiracji trzymali zazwyczaj broń za paskiem spodni skąd łatwiej i szybciej można ją było wyciągnąć.

Ustalono jego tryb życia i zwyczaje. Był bardzo systematyczny. Codziennie pracował w „swojej” fabryce. Czasem po pracy szedł do Pałacu pod Baranami. Wówczas Niemcy odwozili go samochodem na róg ulic Beliny-Prażmowskiego i Olszańskiej. Czasem podjeżdżał tramwajem na Kleparz do Urzędu Propagandy. Stamtąd szedł do domu pieszo lub jechał tramwajem pod cmentarz Rakowicki. Z rzadka wracał do domu dorożką, nie podjeżdżał pod drzwi willi, wysiadał na rogu Olszańskiej. Kilka razy w tygodniu bywał w kawiarence swojej przyjaciółki przy ul. Karmelickiej. Zawsze w piątek wychodził od niej punktualnie o 20,00. To przyzwyczajenie do systematyczności miało go zgubić.

Akcję zaplanowano na kolejny piątek, 6 grudnia 1940 r. wieczorem. „Żywioł” chciał ją przeprowadzić bez strzału pod domem na ul. Orląt. Zamierzał ogłuszyć konfidenta drewnianą pałką przygotowana przez Stanisława Kurdziela „Dąbek”. Nieprzytomnego miano przenieść w zarośla nad pobliską Białuchą, przeszukać, zabrać broń i zawartość teczki w której spodziewano się znaleźć dowody jego współpracy z Niemcami, ewentualnie przesłuchać go, a później – zlikwidować. Kilka godzin przed akcją, w czasie odprawy, „Biały” przypomniał o konieczności zachowania ciszy i szybkim działaniu – przed jednym z sąsiednich domów zajmowanych przez jakiegoś wyższego oficera zawsze stał uzbrojony wartownik.

„Żywioł” i towarzyszący mu Jan Chromy „Delfin” jechali z Karmelickiej tramwajem z razem z renegatem. Wysiedli na tym samym przystanku, wyprzedzili go i dotarli pod jego dom, gdzie czekali pozostali członkowie grupy likwidacyjnej: Józef Baran „Soła”, Antoni Kozłowski „Kruk”, Zbigniew Mazanek „Lotnik”, Bernard Olszówka „Bruno”. W przyległych uliczkach tkwiła - uzbrojona w pistolety i konspiracyjnej produkcji granaty - osłona: Jerzy Ciaplak „Halinka”, Stanisław Kurdziel „Dąbek”, Andrzej „Bursztyn”, Jan „Mołojec” i Tadeusz „Okoń” Wróblewscy. W jednej z przecznic czekały dwie dorożki mające posłużyć do szybkiego odwrotu.

W ostatniej chwili akcja omal nie została „spalona”. Zamiast oczekiwanego kolaboranta na ulicy pojawił się jego sąsiad z domu obok, Józef Chlebowski. Nie należał do konspiracji, był natomiast pracownikiem zakładów Zieleniewskiego, od razu rozpoznał „Delfina” i „Żywioła”. Radośnie ich przywitał dopytując się co robią w tej odległej od ich domów okolicy tuż przed godziną policyjną. „Żywioł” powiedział mu, że powinien jak najszybciej zniknąć z ulicy i nie wyglądać oknem, a następnego dnia otrzyma wszelkie wyjaśnienia. Chlebowski zastosował się na szczęście do tej rady bez zbędnych dyskusji.

Sekundy później pod dom dotarł oczekiwany zdrajca.

- Przepraszam, jak stąd dojść najkrótszą drogą na Rakowicki cmentarz? – pytanie „Delfina” może nie było najlepsze z uwagi na późną porę, ale wystarczyło do odwrócenia uwagi rozmówcy na krótką chwilę. „Żywioł” wyrósł za jego plecami i pałką, owiniętą dla niepoznaki w gazetę, zdzielił kolaboranta w głowę, po czym ... upuścił ją na ziemię. Uderzony wbrew założeniem planu akcji nie upadł, nieco się tylko zachwiał na nogach i zaczął wzywać pomocy. Bronił się przed próbującym go zakneblować „Delfinem”. Bił na oślep i gryzł dławiące go ręce. „Żywioł” odnalazł pałkę i raz po raz bił zdrajcę po głowie.

Od strony Białuchy, zwabiona odgłosami bójki, podchodziła osłona. Otwierały się okna sąsiednich domów. Z daleka „bijącym się po pijanemu Polakom” przyglądał się wartownik.

Nie tak konspiratorzy wyobrażali sobie walkę o wolność Ojczyzny. Najpierw „Kruk” odszedł na bok, zaczął wymiotować. Później „Żywioł”, gdy przeszukując kieszenie nieprzytomnego kolaboranta, poczuł krew na rękach, dostał torsji. Akcję przerwano. Likwidatorzy w pośpiechu wycofali się nad Białuchę. Tam zmyli z siebie krew, zakopali drewnianą pałkę. Pojedynczo wrócili do domów. Widok pozostawionego na ulicy Orląt ciężko rannego człowieka na długo utkwił im w pamięci. Dopiero okropności późniejszych lat okupacji zatarły go i całkowicie usprawiedliwiły zastosowaną metodę walki.

Ireneusz Plater, ciężko ranny, został odwieziony do szpitala. Tam, pomimo troskliwej opieki lekarzy, zmarł nie odzyskując przytomności. Był pierwszym zlikwidowanym w Krakowie współpracownikiem gestapo.